Władza sięga po politykę strachu, odczłowieczającą retorykę, próbując przestraszyć społeczeństwo. Udaje się. Boimy się wojny – tej tradycyjnej. Zaczynamy się zbroić na własną rękę. Obecne wydarzenia na granicy mogą definiować polską debatę publiczną przez lata. Opowieść o zagrożeniu może zastąpić opowieść o hegemonii 500 Plus. „PiS próbuje być współreżyserem dramatu na granicy, żeby odciągnąć uwagę od tego, co coraz bardziej niepokoi Polaków – od wzrostu cen, który może mocno ograniczyć wstawanie polskiego społeczeństwa z kolan i gonienie zachodniej klasy średniej” – mówi w rozmowie z Agatą Kołodziej prof. Przemysław Sadura, socjolog, autor bezprecedensowych badań nad postawami funkcjonariuszy służb i żołnierzy prowadzonych w przygranicznej strefie stanu wyjątkowego.
POSŁUCHAJ PODCASTU:
Cofnijmy się do końca października. Wtedy robi się już zimno, warunki w lasach pogarszają się. Pojawia się coraz więcej apeli, by na teren objęty stanem wyjątkowym wpuścić przedstawicieli organizacji humanitarnych. „Za” – według przeprowadzonego wtedy badania IBRiS – jest prawie 61 proc. badanych. Ale w grupie wierzących i praktykujących regularnie za dopuszczeniem do migrantów pomocy humanitarnej jest już tylko 39 proc. badanych. W grupie, która w ostatnich wyborach do Sejmu głosowała na PiS – tylko 23 proc.
Co właściwie naszym zdaniem powinna robić władza z migrantami próbującymi dostać się do Polski?
Badanie IBRiS z połowy października pokazało, że 46,5 proc. badanych mówi, że polska Straż Graniczna powinna zawracać migrantów z powrotem na stronę białoruską, a więc stosować tzw. pushback. W grupie badanych, która określa się jako wierzący i praktykujący regularnie już 58 proc. odpowiadało się za pushbackami. Spoglądając z kolei tylko na wyborców Zjednoczonej Prawicy ten odsetek rośnie do 76 proc.
Początek listopada, a więc trzy tygodnie później: Polacy jeszcze bardziej chcą pushbacków. „Za” jest już 54,5 proc. badanych, a więc o 8 pkt. proc. więcej.
Nasze serca jakby nie miękną, dokładnie przeciwnie. Czy lęk wyklucza empatię?
„Na granicy traumy doświadczają wszyscy, nie tylko migranci, ale też funkcjonariusze Straży Granicznej i wojska, a także lokalni mieszkańcy. Fałszywy dylemat, który rządzący zaproponowali całemu społeczeństwu – albo zachowujemy się humanitarnie i przestrzegamy praw człowieka albo bronimy polskiej granicy – został internalizowany przez pracowników służb, którzy tłumią odruchy moralne i chęć ludzkiej pomocy, żeby wykonać rozkaz. A to nie pozostaje bez wpływu na ich kondycje psychiczną. Podobnie zresztą to działa w przypadku mieszkańców”
– mówi prof. Przemysław Sadura, socjolog z Wydziału Socjologii UW, publicysta, współautor dwóch reportaży badawczych z granicy polsko-białoruskiej przygotowanych wspólnie z dr Sylwią Urbańską.
Żeby sobie z tymi dylematami poradzić, wypieramy fakty. „Często słyszeliśmy od lokalnych mieszkańców, że w Warszawie bardziej się tym wszystkim przejmujemy niż oni tam na miejscu. Myślę, że nie zdają sobie sprawy z tego, że to jest właśnie wyparcie, odcięcie od tego, co mają tuż za oknem, to jest ich reakcja obronna” – mówi prof. Sadura.
Szczepionka na ludzką krzywdę
Według socjologa od początku polityka rządu polegała na immunizowaniu, uodparnianiu społeczeństwa na ludzką krzywdę, że wspomnę tylko słynną konferencję prasową, podczas której próbowano postawić znak równości pomiędzy uchodźcami a terrorystami, zoofilami. Dehumanizacja jest elementem tej kampanii – uważa Sadura.
„Teraz natomiast to, co wydaje się, działa najskuteczniej, to obrazki z siłowych prób przekroczenia granicy. One są w oczywisty sposób animowane przez służby białoruskie, a Polska sama też przyczynia się do eskalacji tych przemocowych prób”
– dodaje Sadura.
To wzbudza lęk w społeczeństwie, które zaczyna się zbroić, sklepy z artykułami militarnymi ze strefy stanu wyjątkowego i okolic mówią o rosnących popycie na sprzęt do samoobrony: gaz pieprzowy, noże i wiatrówki. Jednocześnie, jak pokazuje badanie IBRiS, ponad 39 proc. badanych Polaków chce zwiększenia liczebności polskiej armii, a wśród wyborców Zjednoczonej Prawicy odsetek ten sięga nawet 86 proc.
Rządowa kampania strachu
Ale to nie jedyne lęki jakie nam grożą. Według Funkcji Panoptykon są jeszcze takie, którymi wcale nie straszy nas władza, a jednak boimy się:
- Słabego państwa – bo Polska ma możliwości, żeby zweryfikować tożsamość i sytuację osób starających się o status uchodźcy, ale tego nie robi, a i tak nie jest w stanie zadbać o bezpieczeństwo swoich granic. A wszystko z powodu doraźnych celów politycznych.
- Manipulacji, która uzasadnia bierność – chcielibyśmy być mądrzejsi, odporniejsi, na propagandowe chwyty, ale nie jesteśmy.
- Przyzwyczajenia do życia „przy murze getta” – tak jak przyzwyczailiśmy się do statystyk dotyczących liczby zgonów z powodu COVID-19, tak nauczymy się żyć z umierającymi w lasach.
- Niekontrolowanej inwigilacji – bo pod pozorem walki z terroryzmem uprawienia służb rosną i nie zawsze są wykorzystane zgodnie z zamierzeniem.
- Traktowania wszystkich jak terrorystów – bo „terrorystów” z konferencji prasowych łatwo mogą zastąpić niepokorni obywatele.
„Do tego dodałbym obawy przed wojną czy jakimś konfliktem zbrojnym podsycane przez rządzących” – mówi prof. Sadura. I rozwija:
„PiS rozpoczęło kampanię strachu z nadzieją, że lęk wywoła efekt zwierania szeregów i jednoczenia społeczeństwa wokół władzy. Mamy do czynienia z paradoksalną sytuacją, że stan wyjątkowy wprowadzono nie po to, by uspokoić sytuację, tylko po to, by zwiększyć strach i niepokój”.
Ta narracja może już zostać z nami na lata, może zastąpić dotychczasową opowieść władzy o wstawaniu z kołach, bogaceniu się, dbaniu o godność rodziny za pośrednictwem transferów socjalnych jak 500+, szczególnie, że polityczny efekt 500+ już się wypalił. Pytanie, czy ta nowa opowieść wystarczy, by wygrać wybory?