Żeby wejść do grona 10 proc. najlepiej zarabiających Polaków, wystarczy mieć 5800 zł dochodu do dyspozycji, a w przypadku małżeństwa z dwójką dzieci – 12 200 zł. To znaczy, że Polski Ład całkiem liberalnie ustawił widełki zarobków, w których mieści się klasa średnia – to zarabiający między 5700 a 11 000 zł brutto. Ale najlepiej wynagradzani nie chcą tego przyjąć do wiadomości, szczególnie, że dotyka ich nie tylko Polski Ład, ale i inflacja – jak wszystkich. Udają więc klasę średnią, wypowiadając reszcie Polski wojnę informacyjną. I swoją narrację narzucają całkiem skutecznie – o pomyślę zamrożenia oprocentowania kredytów hipotecznym, który ulżyłby najbogatszym kosztem biedniejszych, mówi już pół Polski. O tym, w najnowszym odcinku naszego podcastu Agata Kołodziej rozmawia z Michałem Myckiem, dyrektorem Centrum Analiz Ekonomicznych CenEA.

POSŁUCHAJ PODCASTU

Czy nie mamy aby ostatnio w Polsce do czynienia z nową odsłoną wojny pomiędzy bogatymi a biednymi? A byłaby to wojna informacyjna, którą dość łatwo prowadzić w obecnej sytuacji. Z najnowszego badania CBOS wynika bowiem, że dobrze poinformowany o obowiązujących od tego roku zmianach w podatkach jest tylko co czwarty z nas, zaś 68 proc. badanych Polaków nie czuje się odpowiednio poinformowana, co właściwie się zmienia w ramach tej wielkiej rewolucji podatkowo-składkowej. To spokojnie wystarczy, by brak informacji zastąpić dezinformacją.

Według badania CBOS 22 proc. twierdzi, że na Polskim Ładzie zyska, 28 proc. że straci, kolejne 20 proc. uważa, że ani nie zyska ani nie straci, a 30 proc. nie potrafi tego jeszcze zupełnie ocenić.

Z pomocą przychodzą z jednej strony politycy, grając w swoją grę, z drugiej strony media, które również prowadzą ideologiczne wojenki. Efekt?

5 proc. najbogatszych udaje klasę średnią

„Straty ponoszą nie tylko przedsiębiorcy, ale i ogół obywateli. Konsekwencją Polskiego Ładu jest drożyzna, która odbija się na poziomie życia milionów polskich rodzin” – powiedział niedawno były wicepremier Jarosław Gowin, mieszając reformę podatkową z inflacją. W głowach ludzi jedno łączy się z drugim, wywołując negatywne uczucia wobec obu.

Z drugiej strony ostatnia okładka „Newsweeka”, która wywołała burzę, bo krzyczy:

„Idziemy na dno! Nie są cwaniakami, jak twierdzi Kaczyński. Nie żyją rozrzutnie, ale mają wrażenie, że Polskim Ładem, inflacją i rosnącymi ratami kredytów PiS chce zarżnąć klasę średnią”.

Tylko że ta „klasa średnia” zarabia ok 20-28 tys. miesięcznie, co oznacza, że klasą średnia wcale nie jest, a tylko ją udaje.

„Dyskusję dotyczącą zmian w Polskim Ładzie faktycznie zdominowała narracja grup, które w ramach reform podatkowych straciły. Tę narrację próbował prostować rząd, ale utrwalił się pogląd, że na Polskim Ładzie większość straci, a to nieprawda”

– mówi dr hab. Michał Myck – dyrektor Centrum Analiz Ekonomicznych CenEA.

Inną rzeczą jest to, czy to źle, że najbogatsi na tej reformie faktycznie tracą. Bo to nie klasa średnia poniesie starty, a właśnie najbogatsi, niezależnie, jak szeroką definicję klasy średniej przyjąć.

„Dyskusja na temat klasy średniej i tego, kto niej w Polsce jest, została zainicjowana na samym początku reformy podatkowej, kiedy wprowadzono ulgę dla klasy średniej, a obejmuje ona zarabiających od ok. 5700 a 11 000 zł brutto. Tak rząd określił klasę średnią, a to i tak przedział wyższy niż średnie dochody w Polsce oraz niż środek przedziału dochodów, bo ten jest znacznie niżej niż 5700 zł brutto – mówi dr hab. Michał Myck.

„Tymczasem dyskusja na temat klasy średniej poszła w takim kierunku, jakby klasę średnią definiować wyłącznie z perspektywy dużych miast i osób o bardzo wysokich zarobkach. A jednak, dochody, które wykraczają poza ulgę dla klasy średniej otrzymują Polacy w ostatnim, dziesiątym decylu zarobków, co oznacza, że to 10 proc. najbogatszych Polaków – dodaje.

A nawet jeszcze mniejsze grono, bo jak wskazuje, by wejść do grona 10 proc. najlepiej zarabiających, wystarczy mieć 5800 zł dochodu do dyspozycji, a w przypadku małżeństwa z dwójką dzieci – 12 200 zł. Bohaterowie „Newsweeka” to więc nawet nie 10, a 5 proc. najbogatszych Polaków, którzy chcą nas przekonać, że są klasą średnią.

Zamrozić WIBOR? Widać, kto narzuca narrację

Ale zarówno bogatym, jak i biednym bezsprzecznie doskwiera inflacja. Pytanie tylko, czy i jak Polaków trzeba przed nią ratować?

„Problem z tarczą inflacyjną jest taki, że rząd przyjmuje rozwiązania, na których korzystają potencjalnie wszystkie gospodarstwa domowe, próbując im ulżyć, ale jeśli to faktycznie przełoży się na niższe wydatki, w kieszeniach zostanie nam więcej pieniędzy, które będziemy dalej wydawać, a to jeszcze mocniej nakręci popyt i przyczyni się do utrzymywania wysokiej inflacji albo wręcz jej wzrostu”

– przestrzega dr hab. Michał Myck.

Podobny problem leży w pomyśle zamrożenia stawki WIBOR, by ulżyć kredytobiorcom – to osłabia działania antyinflacyjnie, a w dodatku w ten sposób pomoglibyśmy głównie najbardziej zamożnym Polakom.

„W tej biedniejszej połowie Polaków tylko 5 proc. gospodarstw domowych spłaca kredyty hipoteczne, tymczasem w ostatniej grupie dochodowej, stanowiącej 10 proc. najbogatszych Polaków co trzeci spłaca kredyt hipoteczny i to głównie te gospodarstwa skorzystałyby na sztucznym mrożeniu oprocentowania kredytów. To pokazuje, kto narzuca narrację i które grupy najgłośniej domagają się wsparcia ze strony rzadu” – mówi dyrektor CenEA.

Polacy tracąc marzenia, odchodzą od neoliberalizmu?

Kiedy dopiero zaczynaliśmy w Polsce rozmowę na temat tarczy inflacyjnej, w grudniu 2021 r. IBRiS przeprowadził dla „Rzeczpospolitej” sondaż, z którego wynika, że Polacy w związku z ograniczaniem skutków wzrostu cen oczekują od rządu przede wszystkim obniżania podatku VAT – tego chciało 60,7 proc. badanych. Obniżania akcyzy oczekiwało 58,8 proc. badanych, zablokowania podwyżek cen prądu i gazu – 47,3 proc., a wprowadzenia urzędowych cen na podstawowe artykuły spożywcze – 29,6 proc. badanych. I dotąd tylko ostatni postulat Polaków, nie został jeszcze przez władzę uwzględniony.

A Polacy chcą tego jeszcze bardziej z upływem miesięcy. W lutym badanie UCE Research i Syno Poland dla „Gazety Wyborczej” pokazało, że już 41,7 proc. Polaków uważa, że rząd w obecnej sytuacji gospodarczej powinien wprowadzić ceny maksymalne na produkty spożywcze Przeciwnego zdania jest 35,2 proc. respondentów.

I preferencje polityczne nie mają tu aż tak wielkiego znaczenia. Chce tego prawie 48 proc. wyborców Zjednoczonej Prawicy, ponad 45 proc. wyborców Lewicy, 42 proc. wyborców Polski 2050, 38,5 proc. wyborców KO, oraz 52 proc. wyborców PSL, 47 proc. zwolenników Kukiza, a nawet ponad 34 proc. zwolenników Konfederacji.

„Inflacja doprowadza do absurdalnych pomysłów” – jak pisze „Gazeta Wyborcza”? A może właśnie przechodzimy lekcję, że neoliberalizm to nie jedyna ścieżka? Może to jakaś większa zmiana paradygmatu myślenia o polityce gospodarczej w Polsce? Może zrobiła nam to generalnie pandemia, a nie tylko sama inflacja?

„Być może staliśmy się bardziej skłoni domagać się rozwiązań centralnie sterowanych. Ale niestety nie rozwiążemy problemu inflacji, odchodząc od rynku i wprowadzając regulowane ceny.

„Musimy w ciągu najbliższych miesięcy, może roku czy dwóch, liczyć się z tym, że na próbie ograniczania inflacji wszyscy będziemy trochę tracić”

– konkluduje dr hab. Myck.