Pracodawcy mają coraz większą siłę rynkową, dlatego mogą płacić pracownikom mniej niż to, ile ci ludzie wypracowują. Pracownicy są zwyczajnie wykorzystywani – w USA od lat. 70., w Polsce ten proces zaczął się z na początku lat dwutysięcznych. Zysk niemal w całości trafia wyłącznie do właścicieli kapitału. I zmiany demograficzne, to, że zniknie ponad 8 mln Polaków, wcale nie muszą tego zmienić. Za 30 lat możemy mieć w Polsce tylko kilka firm, które nadal będą wyzyskiwać, bo pracowników będzie za dużo.

POSŁUCHAJ PODCASTU

 

Płaca minimalna od wielu lat rośnie zarówno szybciej niż inflacja i jak i szybciej niż średnia płaca w gospodarce. W tym roku wzrośnie o 19,6 proc., a przyszłym prawdopodobnie o 18,2 proc. do 4 254 zł, co oznacza, że dojdzie do poziomu 55,7 proc. średniej krajowej, a jeszcze w ubiegłym roku stanowiła 47,4 proc. Czy to nie za szybko? Czy to nie zaszkodzi gospodarce?

„W Polsce płaca minimalna rzeczywiście jest stosunkowo wysoka, porównując do innych krajów europejskich” – mówi dr Paweł Bukowski z University College London i Polskiej Akademii Nauk, współprowadzący grupę ekonomistów Dobrobyt na Pokolenia.

„Koronnym argumentem przeciwko tak szybkiemu jej podnoszeniu jest to, że część pracodawców nie będzie w stanie zatrudnić pracowników i wzrośnie bezrobocie. „Ale badania empiryczne od jakichś 30 lat pokazują, że to się wcale nie dzieje” – mówi ekonomista.

Monopson – potwór, który wyzyskuje pracowników

I wyjaśnia, że tym, co jest prawdziwym zagrożeniem dla rynku pracy jest tzw. monopson – pojęcie słabo jeszcze znane, ale warto je poznać, bo będzie się o nim coraz więcej mówić.

„Monopson to taki kolega monopolu. Z tym, że jeżeli monopol oznacza sytuację, w której mamy jednego producenta i wielu konsumentów, tak monopson oznacza coś odwrotnego – jednego kupującego i wielu producentów. I na rynku pracy tym konsumentem są firmy, które „kupują” pracę od ludzi, a pracownicy są producentami pracy” – wyjaśnia dr Bukowski.
Inaczej mówiąc, w sytuacji monopsonu mamy stosunkowo mało firm, a bardzo wielu pracowników. A wtedy te firmy są w stanie płacić pracownikom poniżej ich produktywności. A skoro płace są niskie, to i zatrudnienie jest niskie, bo mniej pracowników chce w ogóle pracować za tak niskie wynagrodzenia.

„Podnosząc płacę minimalną, zmuszamy monopsonistę, który ma wysokie zyski, często również państwowe granty, by płacił ludziom więcej, a to zachęca ich do podjęcia pracy. Paradoksalnie więc płaca minimalna może nawet zwiększyć zatrudnienie w pewnych sektorach, a nie zmniejszyć, jak powszechnie się powtarza” – podkreśla dr. Bukowski.

„Wiele badań wskazuje, zwłaszcza jeżeli chodzi o o Stany Zjednoczone, Wielką Brytanię, ogólnie Europę Zachodnią, że tego monopsonu na rynku pracy jest coraz więcej. Innymi słowy, że pracodawcy mają coraz większą siłę rynkową, żeby płacić pracownikom stosunkowo mniej niż to, ile ci ludzie pracują i ile wypracowują” – wskazuje ekonomista.

Dobrym przykładem są Stany Zjednoczone i to już od dawna. Jeżeli spojrzymy, jak zmienia się produktywność pracowników, czyli de facto co realnie ci pracownicy wytwarzali i i jak zmieniła się płaca realna tych pracowników, to widzimy, że mniej więcej od początku XX wieku do lat siedemdziesiątych te dwie linie są praktycznie tożsame, poruszają się dokładnie tak samo. Wzrost produktywności o 5 proc. przekładał się na 5 proc. wzrostu płac.

Pracujemy więcej, zarabiamy mniej

„I tak powinno być, to wynika ze standardowej teorii ekonomii. Tylko że od końca lat 70. widzimy coś absolutnie odmiennego. Produktywność ciągle rośnie, powiedzmy ok. 50-60 proc. od końca lat 70. do dzisiaj, natomiast płaca realna nagle zmieniła się w płaską linię horyzontalną.” – wyjaśnia dr Bukowski.

To oznacza, że pracownicy są wykorzystywani, a to, co wypracowują, w całości trafia jedynie do właścicieli kapitału. A ostatecznie tak naprawdę duże zyski firm nie są czymś dobrym dla gospodarki, bo rynek staje się przez nie niekonkurencyjny.

„A jeżeli rynek nie jest konkurencyjny, to firma jest w stanie oferować kiepski produkt za zbyt wysoką cenę albo płacić zbyt niską płacę i mieć wysokie zyski. I nie ma żadnych innych sił, które byłyby w stanie to zmienić. A na tym tracimy my wszyscy jako społeczeństwo.”

W Polsce ten sam proces wykorzystywania pracowników widzimy mniej więcej od początku lat dwutysięcznych. Od czasu transformacji do tego momentu produktywność i płace mniej więcej rosły równoległe. Potem nagle produktywność zaczęła rosnąć znacznie szybciej niż płace, a to oznacza, że pracownicy zaczęli być po prostu wyskakiwani.

Zniknie 8 mln pracowników, ale reszta ciągle może być na przegranej pozycji

Czy negatywne trendy demograficzne zmienią pozycję siły pomiędzy pracodawcami i pracownikami? A może wcale nie, bo ludzi coraz częściej zastępować będą maszyny? Z „Barometru Polskiego Rynku Pracy” wynika, że już dziś 12 proc. badanych zna kogoś, kto w ciągu ostatniego roku stracił pracę właśnie z powodu automatyzacji wdrożonej w firmie. To już prawie co ósma osoba.

Kluczowe jest to, jak zkanibalizują się same firmy – uważa ekonomista. Bo zmiany technologiczne i efekt sieciowy może być tak, że cały świat, zamiast korzystać z dziesięciu różnych wyszukiwarek internetowych będzie korzystał tylko z jednej. To widać świetnie na przykładzie Facebooka czy Google.

„Może być więc tak, że za te trzydzieści lat nagle się obudzimy w Polsce w sytuacji, że mamy tylko kilka korporacji, które tak naprawdę działają w naszym kraju i zatrudniają pracowników. I ok, tych pracowników z powodów demograficznych będzie mniej, ale pracodawców też będzie mniej. I być może te firmy ciągle będą miały taką siłę przetargową, że będą w stanie nam płacić znacznie mniej niż to, co dla nich produkujemy. Ciągle wyzyskiwać” – mówi dr Bukowski.